Przygody Mariusza K. (22)

Zgodnie ze słowy dawnego przeboju, posypując solą ból, stał samotnie Mariusz K., lecz nie jak posąg pychy – gdyż tej ze wszech miar się wystrzegał – a raczej jako monument porażki – kategorii zdecydowanie mu bliższej.

Dwie i pół minuty wcześniej beztrosko płynął sobie rzeką buczącej rtęci pośród strzelających w niebo złotych zigguratów, gdy niewidzialna i nieznająca litości dłoń bezcielesnego mocarza bez ostrzeżenia pochwyciła go i jednym szarpnięciem wyrwała ze snu.

– Bobry i kaczki! – wybełkotał, budząc się tak gwałtownie, że aż usiadł na łóżku.

Nic więcej nie mąciło ciszy śpiącego mieszkania, nawet odgłos oddechu leżącej obok Klaudyny przepadł gdzieś wśród miękkich meandrów ozdobionej wizerunkami kurczaczka Tweety’ego poduszki, w którą dziewczyna wtuliła swe oblicze. Z mocno bijącym sercem Mariusz rozejrzał się po ciemnym pokoju, gdy nagle zdał sobie sprawę, że to już. Oto wybiła TA godzina – 3:21, jak wskazywał elektroniczny zegar. W procesie szybkiej introspekcji ujawniono naglącą potrzebę działania. Niesiony nią K. wyskoczył spod skąpego skrawka kołdry, który litościwie pozostawiła dla niego Klaudyna, samą siebie zakopawszy szczelnie w ciepłym kokonie.

Tak oto właśnie stanął na nogach, obutych w nabyte u górali skórzane laczki, i od razu wiedział, co uczyni; w całej rozciągłości ukazał mu się gotowy plan. Spojrzał na majaczącą w mroku po drugiej stronie pokoju komodę o niewymawialnej nazwie, rodem z Ikei. Nie o sam jednakże mebel rzecz szła ani o druzgocące nienawykły do nich język umlauty. Oczyma wyobraźni ujrzał bowiem Mariusz to, co przed bez mała rokiem sam własnoręcznie zawinął w haniebnie nieekologiczny woreczek po zielonej herbacie z płatkami jaśminu, a następnie za pomocą przeżutej gumy do żucia marki Orbit (znowu hańba!) przykleił do tylnej ścianki dolnej szuflady. W ten właśnie sposób K. – w najgłębszej konspiracji, przy użyciu materiałów, których zniknięcie w żadnym razie nie zaalarmuje Klaudyny – zastawił sam na siebie pułapkę, sabotował podjęte wysiłki, lecz nic to nie znaczyło, gdyż nadeszła godzina 3:21, TA godzina, wobec nastania której trzeba było działać, i koniec. Niech nie wie twa lewa ręka, co czyni prawa, pomyślał, żwawo ruszając ku nieubłaganemu przeznaczeniu. Pokonał już połowę dystansu, gdy starannie pozawijana kołdra zaszeleściła ostrzegawczo.

– Mariusz!

Wysyczany w poduszkę szept smagnął go jak bicz. Gotów do bezwarunkowej kapitulacji K. skulił się w sobie.

– Tak?

– Jak będziesz wracał, kup mleko sojowe.

– Dobrze.

Potem Klaudyna wydała ciche westchnienie, ułożyła się wygodniej na łóżku i zapadła w głębszy sen, Mariusz zaś powoli wypuścił powietrze ze ściśniętych płuc. Podjął przerwany marsz. W drodze liczył kroki: cztery do komody, potem chwila zawahania z wyciągniętą nad uchwytem szuflady dłonią, a następnie jeszcze cztery kroki – do kuchni. „Pozorne uwolnienie!”, rzekł do niego z ciemności korytarza ukryty za szafką na buty malarz Titorelli.

K. opadł na kuchenny taboret i siedział tak w mroku. Jako że brzytwy w domu nie posiadał, chwycił się desperacko – tonął już wszakże – odbiornika radiowego.

Pstryk!

…kolejne informacje – zaszeptał głośniczek urządzenia. – Kancelaria Premiera poinformowała na swoim profilu na TikToku, że w ramach derusyfikacji polskiego życia publicznego zdymisjonowana została minister Anna Moskwa…

Pstryk! Mariusz zmienił stację.

…w tysiąc siedemset dwudziestym szóstym pakiecie sankcji znajdą się między innymi…

Pstryk!

…Nie pozwól, by jesień cię zaskoczyła! Wyprzedzaj myślą nieuniknione i bądź przygotowany! Już dziś zaprojektuj z nami swój własny lockdown! Firma Lock & Lol oferuje usługi profilaktycznych i doraźnych działań w przypadku kolejnej fali zachorowań. Przygotujemy specjalnie dla ciebie kompleksowe ustawodawstwo i gotowy do wdrożenia zestaw obostrzeń, oddamy do twojej dyspozycji doskonale wyszkolony personel do kontroli przestrzegania kwarantanny i tłumienia protestów, obliczymy ilość nadmiarowych zgonów, a także pokryjemy koszty procesów sądowych…

Pstryk! Wyłączony odbiornik zamilkł.

Duch Mariusza również zamilkł, znikąd nie otrzymawszy pomocy. Pozostało zatem skapitulować bez zbędnych słów wobec pozbawionego litości naporu szarego potwora ze zwojów cerebralnych, gnębiciela w stopniu mistrzowskim i równie biegle oszukującego samego siebie, wszak stojące na nieubłaganym gruncie materialistycznego aksjomatu uczone głowy – zebrawszy pierwej w swych własnych neuronalnych skarbnicach ogrom z trudem światu wydartej wiedzy i na niej zbudowawszy, jak katedrę w stylu romańskim, surowy i emanujący potęgą gmach Autorytetu – orzekły o owej pofałdowanej masie, że stanowi centrum ego człowieka (wyższych i niższych elementów Freudowskich konstrukcji również), niczym bijące wśród jałowych skał źródło, które przechodzi w wartki strumień świadomości. Płynący nim Mariusz K. wstał z taboretu i starannie odmierzył kolejne cztery kroki z powrotem do komody. Razem dwanaście kroków, które doprowadziły go do celu. Bez wahania – gdyż etap walki z własnym mózgiem miał już za sobą, a mózg z nieskrywanym szacunkiem dla ducha, odwiecznego przeciwnika, przyjął kapitulację – jednym szarpnięciem otworzył szufladę.

W ciemności pokoju ujrzał tylko zarys przedmiotów leżących wewnątrz. Niecierpliwie, jak grzesznik, który hula ile wlezie u kresu życia, wiedząc, że czasu ma coraz mniej, a kara wiekuista i tak go nie minie, sięgnął ku spreparowanej z pomocą gumy do żucia skrytki. Wtedy to, jak można było przypuszczać, zdarzyło się coś nieprzewidzianego.

Napędzana nieznaną siłą szuflada wyskoczyła gwałtownie, zadając Mariuszowi druzgocący cios w całkowicie nieprzygotowane nań podbrzusze, a następnie runęła z impetem na chronione jedynie cienką skórą laczków stopy. Nieeleganckie określenie już materializowało się na języku, gotowe do wysyczenia przez zaciśnięte z bólu zęby, lecz nim miało to szansę nastąpić, z ogłuszającym trzaskiem pękającego drewna komoda rozwarła się niby potworna paszcza. Zszokowany K. zdążył jeszcze spojrzeć w Nietzscheańską otchłań, której bezkres rozciągał się, ukryty tajemnym sposobem wewnątrz mebla, a już drewniane szczęki kłapnęły żarłocznie i natychmiast zniknął kojący ciepłem domowej kryjówki pokój, i zniknęła podłoga, i w diabły odeszła nocna cisza. Mariusz spadał poprzez ciemność, a w jego rozdziawione w krzyku usta uderzał pęd powietrza.

W głowę zaś uderzyło go co innego, nie spadał bowiem w tę przepaść sam. Boleśnie uświadomił mu to niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym smród. Mariusz poznał go tak dobrze, ponieważ owego doznania węchowego zakazano w ich domu, a jego ujawnienie było zagrożone karą od jednej godziny do trzech dni milczenia Klaudyny. Karę tę wymierzała Mariuszowi, ilekroć z dezaprobatą zmarszczyła nos podczas zaglądania do kubła na śmieci, co niezbicie dowodziło, iż K. dopuścił się zbyt rzadkiego ich wyrzucania. I na nic tu była wyjąca boleśnie dusza Mariusza, kiedy musiał ledwie w jednej trzeciej zapełniony worek z odpadkami wyrzucać, po czym długo wyobrażał go sobie, jak przez czterysta lat leży na jakimś wysypisku i ulega rozkładowi, dodając planecie tak licznych cierpień, zamiast posłużyć dłużej i w rezultacie zmniejszyć ilość następnych kupowanych haniebnie sztucznych w swej materii przedmiotów.

Zgodnie zatem z powodowanymi węchem przypuszczeniami wrzeszczący ze strachu Mariusz K. zakończył lot przez otchłań w miękkiej stercie śmieci, o czym dobitnie uświadomiły go spadające tuż za nim butelka po piwie, kilka ziemniaczanych obierków, ciągle roznosząca ostry zapach pelargonii pęknięta plastikowa doniczka oraz dwie sztuki srodze potępionych przez utytułowane nazwiska, jako ubijające zalegającą wydzielinę, patyczków do czyszczenia uszu (wyraźnie zużyte, niestety). Nie długo jednakże K. było pisane leżeć na tej górze odpadków, albowiem nim zdążył wyjść z doznanego szoku, czyjeś silne ręce chwyciły go i wywlekły z tego, co okazało się być zwyczajnym kontenerem.

Mimowolny zsypowy podróżnik stanął ponownie na własnych nogach (boso tym razem, ponieważ w trakcie lotu przepadły gdzieś nieodżałowanej pamięci laczki), a jego wytrzeszczone ze zgrozy oczy ujawniły brudne ceglane ściany dookoła oraz zwisającą z sufitu nagą żarówkę, która oświetlała surowe pomieszczenie z wylotem przewodu zsypu wymierzonym w kontener. W bladożółtej poświacie ukazało się również czterech mężczyzn zagradzających drogę do jedynego w pomieszczeniu wyjścia. Stojący na ich czele wysoki, dobrze zbudowany facet w sportowej marynarce skrzywił się, przeczesał gęste, ułożone na bok włosy, westchnął, a potem przemówił z nieskrywaną dezaprobatą w głosie.

– I na co ci to było? Tyle czasu nie brałeś i znów chcesz zacząć? Chyba zdajesz sobie sprawę z konsekwencji, gdyby ona dowiedziała się, co chowasz w tej szufladzie? A może jesteś na tyle głupi, by sądzić, że udałoby ci się to przed nią ukryć?

Do zdezorientowanego Mariusza wciąż nie docierały wydarzenia ostatnich czterdziestu sekund, w związku z czym nie udzielił odpowiedzi na żadne z powyższych pytań. Zamiast tego, kiedy odzyskał już zdolność mowy, głosem zupełnie niepodobnym do swojego zadał własne.

– Gdzie ja jestem?

Na to drugi z czwórki mężczyzn jęknął i przewrócił oczami. Jak rozdzierający szaty faryzeusz w reakcji na właśnie usłyszane bluźnierstwo, teatralnym gestem rozrzucił na boki poły dżinsowej kurtki.

– Och, gdzie ja jestem, co ja tu robię, o co tu chodzi, dlaczego mnie to spotkało! – przedrzeźniał Mariusza. – Oszczędźcie mu tych filmowych kwestii, co? Bo zaczyna to przypominać zakichaną Piłę. Na drugi raz może też ubierzecie jakieś kretyńskie maski, żeby jeszcze bardziej przydać tandety? – Szopa ciemnych włosów trzęsła się na głowie mężczyzny w rytm jego oburzenia, niemal zlewając się w jedno z niechlujnym zarostem. – Powiedzcie mu wprost, bo co go tu sprowadziliście, i kończmy już ten cyrk!

Gość w sportowej marynarce pokiwał głową. Zwrócił się do K., a jego spojrzenie nie utraciło ani odrobiny pierwotnej pogardy.

– Do rzeczy. Ściągnęliśmy cię tu awaryjnie – rzekł. – Musieliśmy działać szybko wobec tego, co zamierzałeś zrobić…

– Oni ściągnęli! Ja nie mam z tym nic wspólnego, bo mam ciebie i twoje decyzje głęboko w dupie! – wtrącając, zastrzegł rozczochrany osobnik w dżinsowej kurtce.

– … stąd takie, a nie inne metody. Pozwól najpierw, Mariuszu, że nas przedstawię – ciągnął ów dobrze zbudowany. – Na imię mi Maurycy. Tego nieuczesanego krzykacza zwą G., a pozostali to Klawisz – wskazał na lekko brzuchatego jegomościa ubranego w białą koszulę i ciemne spodnie od garnituru – oraz Wołek. – Ten ostatni zaś był przygarbionym, łysym chudzielcem niknącym w workowatej bluzie, który nawet nie zaszczycił Mariusza spojrzeniem, gdyż nieprzytomnymi oczyma kontemplował brudną podłogę.

– Tak było trzeba, Maurycy ma całkowitą rację – poparł towarzysza Klawisz. Dla odmiany uśmiechał się przyjaźnie do Mariusza, co jednak odrobinę nie współgrało z przyznaniem się do jego porwania. W tej śnieżnobiałej koszuli i wyprasowanych w idealny kant spodniach niepokojąco przypominał sekciarza, który nakazuje współbraciom codzienne samobiczowanie się kablem od żelazka oraz porzucenie plugawych dóbr doczesnych, w zamian obiecując nagrodę wieczną w zaświatach (a samemu owe porzucone dobra zapobiegawczo konfiskując, aby innych nie kusiły).

– Dotychczas nigdy nie zmusiłeś nas do interwencji – kontynuował Maurycy – mogliśmy zatem pozostawać w ukryciu. Dziś przyszedł dla nas czas, by się ujawnić, dla ciebie zaś – by przepracować pewne rzeczy.

Szopa ciemnych włosów G. trzęsła się, gdy ten skrzyżował ramiona na piersi i nakrył twarz dłonią, najwyraźniej ledwo znosząc wysłuchiwanie tej przemowy. Oblicze Klawisza niestrudzenie wyrażało najczystszy entuzjazm, jakby zaraz po tym wstępie miał rozłożyć przed Mariuszem zestaw garnków czy odkurzaczy i wychwalać ich zalety. Wołek natomiast dalej trwał w apatycznym braku zainteresowania tematem, a jego sylwetka przypomniała K., jak przed laty nauczyciel wf-u poetycko przyrównał muskulaturę klatki piersiowej jednego z uczniów do zdepniętego kartonu.

– Naprawdę chcemy ci pomóc – przekonywał Klawisz. – Uformujemy cię na nowo: lepszego, pełniejszego. Zadziałamy u samych podstaw twojego problemu i zwalczymy go. Najpierw jednakże musisz skonfrontować się ze swoimi lękami.

W swym życiu Mariusz zgromadził już niemałe (i przykre) doświadczenie ze spotkań z szeregiem ludzi utrzymujących, że zgłębili do cna jego duszę i tylko oni wiedzą, jak mu pomóc. Tym czterem – wyjątkowo namolnym, warto zaznaczyć, gdyż poza natchnioną gadką uciekającym się również do agresywnych czynów w postaci spuszczenia przez zsyp – postanowił powiedzieć to, czego powodowany dobrym wychowaniem nie zdecydował się nigdy wcześniej zakomunikować ich poprzednikom.

– A gówno się znacie, łapiduchy, naciągacze, nieroby, wyzyskiwacze, zbóje pod krawatami…

– Nikt tu nie nosi krawatu – po raz pierwszy odezwał się Wołek, czym wybił nieco K. z rytmu afektowanej przemowy.

– … za robotę byście się wzięli, uczciwą jakąś, z której ktoś będzie miał pożytek! Znam was, wiem, co robicie – widziałem w telewizji! Gracie z opinią publiczną w dobrego i złego policjanta. Zarzucacie bezustannie każdym technologicznie dostępnym kanałem komunikacji przeciwstawnymi tezami, wzajemnie wykluczającymi się punktami widzenia – na zmianę: raz jedni, raz drudzy – aż człowiek sam już nie wie, co myśli! Na forum publicznym żrecie się jak najgorsi wrogowie; prawice by wam uschły na samą choćby myśl o podaniu drugiemu! A kiedy redaktor podziękuje już za uwagę, zadowoleni wychodzicie ze studia razem, śmiejąc się jak dwa bachory z podstawówki, którym nie tylko udało się podłożyć gotowca na kartkówce, ale w dodatku jeszcze pokazać nauczycielce środkowy palec, gdy pisała na tablicy! Ale ja was znam, wy…

Niemal zapowietrzony w tej zawziętej przemowie, Mariusz urwał raptownie.

– Dawaj, dalej, dołóż im jeszcze! – zachęcał zdrowo uchachany G.

Wołek bezustannie szukał sensu istnienia w zalegającym na podłodze brudzie, natomiast Maurycy i Klawisz patrzyli na K. z kwaśnymi minami.

– Nawet nie zaprzeczacie! – Mariusz oskarżycielsko wymierzył w nich palec.

– My… jesteśmy tobą – bąknął Klawisz i uciekł wzrokiem w kąt.

W zapadłej nagle ciszy G. parsknął gwałtownie, aż strużka smarków zanieczyściła mu dżinsowy rękaw kurtki. Dygocząc od śmiechu, próbował ją zetrzeć.

– M-mną?…

Maurycy westchnął.

– Każdy z nas reprezentuje inne cechy twojej osobowości – wyjaśnił. – Składamy się na twoje JA, Mariuszu. Wiemy o tobie wszystko. Czy chcesz, czy nie, jesteś na nas skazany. Twoje życie jest naszym, dlatego interweniowaliśmy, kiedy otworzyłeś szufladę i za sprawą tego, co tam ukryłeś, chciałeś znów wrócić do autodestrukcyjnych zachowań.

– Hej, ja z nim nie mam nic wspólnego – oburzył się G., natychmiast poważniejąc. – Spójrzcie tylko! Miałbym być składnikiem jaźni takiej melepety?

Mariusz jednakże nie zamierzał pozwolić świeżo roznieconemu płomieniowi buntu wygasnąć w swej uległej z natury duszy. Skończyło się! – zakrzyknął wściekle w myśli. Nie pozwoli dłużej rękom obcych ludzi przesuwać się z kąta w kąt. Długo, bardzo długo znosił kopniaki wymierzane mu przez anonimowych prześladowców, którzy kopali, nawet go nie widząc, nawet nie zdając sobie sprawy, że po drugiej stronie buta jakiś tam K. w ogóle istnieje, bowiem kopnięcia swe zadawali zdalnie, bezcielesnym buciorem pouczeń założonym na niematerialnej nodze nienaruszalnych przepisów i zasad. Ci tutaj, ta groteskowa czwórka, byli ledwie fragmentem podeszwy – cienkim i jedynym skrawkiem materii mającym nawiązać fizyczny kontakt z osobą K. (a dokładniej: z tym obszarem jego ciała, gdzie plecy tracą już swą szlachetną nazwę), pozostałej części machiny systemu oszczędzając tej nieprzyjemności. Oni też są winni! – wysyczał mu do ucha jadowicie uśmiechnięty Tyler Durden – Bierz to do siebie! Nie ma litości!

Z okrzykiem, który z pewnością wzbudziłby dumę w każdym ze szturmujących Bastylię, Mariusz doskoczył do kontenera. Szybkim ruchem dobył zauważonej podczas lądowania butelki po piwie, po czym – modląc się, by filmy akcji nie kłamały – obszernym zamachem rozbił jej podstawę o ścianę. Niesławny „tulipan” wyszedł mu podręcznikowo. Przyjął w jego mniemaniu bojową postawę i wymierzył ostre krawędzie improwizowanej broni w czterech prześladowców.

– Otwierać drzwi! – zażądał.

Klawisz z zatroskanym obliczem załamał ręce, Maurycy westchnął, G. zaś ponownie ryknął śmiechem. Wśród jego salw do drzwi podszedł nagle przebudzony z letargu Wołek. Uchylił je nieco, a przez tak powstałą szczelinę oczy Mariusza poraziło bijące z zewnątrz białe światło.

– Pod ścianę! – w dalszym ciągu biorąc przykład z bohaterów niezliczonej liczby obejrzanych filmów, K. pogroził mu „tulipanem”.

– I dokąd pójdziesz? – zapytał zmęczonym głosem Maurycy.

Poza ośrodki miejskie, unikając kontaktu z przedstawicielami władz, odpowiedział w Mariuszowej głowie głos Arnolda Schwarzeneggera. Sam K. zachował jednak milczenie – ograniczając się ledwie do groźnego warknięcia – po czym z bronią w pogotowiu wybiegł z pomieszczenia zsypu.

Ta jasność musiała zapowiadać wybawienie, uznał i rzucił się na zewnątrz z łapczywością unieśmiertelnionej w tysiącach memów radomskiej kobiety. Jaskrawa światłość otuliła Mariusza, płynął w niej z błogim uśmiechem uratowanego rozbitka. Drzwi pomieszczenia zsypu trzasnęły za nim. Stał z rozrzuconymi na boki ramionami, nieomal spodziewając się ujrzeć witającego go świętego Piotra. Zamiast tego jednakże, gdy oczy przywykły mu już do blasku zawieszonych w równych odstępach na odrapanym suficie jarzeniówek, K. zobaczył przed sobą ciągnący się w dal korytarz szpitala. Poznał go natychmiast, wszak w sennych koszmarach odwiedzał to miejsce nader często. Wszystko się zgadzało: jarzeniówki, zielone linoleum, odłażąca gdzie nie gdzie farba oraz rzędy drzwi po obu stronach, i każde wyglądały, jakby lada chwila miała zza nich wybiec Sarah Connor z ułamanym kijem od mopa w rękach oraz mordem na twarzy.

Spanikowany Mariusz chciał wycofać się do zsypu, lecz poobijane drzwi, które go tutaj doprowadziły, zniknęły. Za plecami miał identyczny ciągnący się w dal korytarz. Nie pozostało mu zatem nic innego jak tylko ruszyć przed siebie, ściskając w spoconej prawicy „tulipana” i próbując ocalić resztki buntowniczego uniesienia. Powstańczy zryw jednakże nie wytrzymywał już konfrontacji z bezlitosną rzeczywistością, z jej pełnymi najgorszych wspomnień wyblakłymi ścianami i odstającymi fugami, i K. skonstatował ponuro, że raz tylko jedyny w życiu chciał postawić na swoim, co doprowadziło go w najgorsze z możliwych miejsc, w dodatku wkroczył doń dobrowolnie, porzuciwszy niechlujny, acz bezpieczny zsyp. Dobrze, że przynajmniej nie spotka tu ogrodnika, pomyślał, choć marna była to pociecha. Przy pełnym skrywanego napięcia brzęczeniu jarzeniówek Mariusz wkrótce dotarł do końca oddziału. Wyszedł na rozległy, boleśnie znany hol szpitala i wówczas dopiero zaczął się prawdziwy dramat.

OSOBY DRAMATU:

Mariusz K.
oraz latające głowy:
Głowa wąsacza z biało-czerwonym krawatem;
Głowa kobiety z czerwonym krawatem;
Głowa młodzieńca w muszce.

AKT PIERWSZY (i jedyny) SCENA PIERWSZA (i jedyna)

Mariusz K. wkracza do holu. Nieopodal na linoleum leży na plecach ogromny, kilkumetrowy biały orzeł. Na głowie nosi złotą koronę, skrzydła ma rozciągnięte na całą szerokość holu. Spod ciała ptaka wypływa powoli krew, oblewa go dookoła szkarłatną kałużą. Orzeł od czasu do czasu próbuje się poderwać, lecz wyraźnie nie ma sił. Nad nim lewitują trzy ludzkie głowy. Dwie z nich na miniaturowych fragmentach szyj mają zawiązane krawaty, a jedna – muszkę. Trwa pełna emocji dyskusja.

GŁOWA WĄSACZA Z BIAŁO-CZERWONYM KRAWATEM: Co wy tam możecie wiedzieć? Dźwigiem go podniesiemy!

GŁOWA MŁODZIEŃCA W MUSZCE: A jak tu wmieścisz dźwig, hm?

GŁOWA WĄSACZA Z BIAŁO-CZERWONYM KRAWATEM: Rozwalimy jedną ścianę, podniesiemy orła dźwigiem, a potem wszystko się odbuduje. Proste!

GŁOWA KOBIETY Z CZERWONYM KRAWATEM: Nie możemy tego zrobić, przecież to niedorzeczne! Nie wiesz, ile taki dźwig emituje spalin? Przekroczylibyśmy unijne limity…

GŁOWA WĄSACZA Z BIAŁO-CZERWONYM KRAWATEM: Nikt nie musi wiedzieć. W sprawozdaniu napiszemy, że to był prototyp dźwigu napędzanego wodorem.

GŁOWA MŁODZIEŃCA W MUSZCE (kpiąco): Napiszecie też, że koszt inwestycji wyniósł trzy miliardy złotych, zrealizujecie ją za miliard, a dwa weźmiecie.

GŁOWA KOBIETY Z CZERWONYM KRAWATEM: I po co to? W starożytnym Egipcie nie mieli żadnych maszyn, a piramidy jakoś zbudowali. Chcecie urządzić tu plac budowy, a nie myślicie w ogóle o zamieszkujących okolicę gatunkach zwierząt! Porozjeżdżacie ich siedliska tymi wszystkimi koparkami i wywrotkami! Będzie trzeba wyciąć wszystkie drzewa w koło. Miną setki lat, zanim środowisko naturalne wróci do stanu sprzed budowy.

GŁOWA WĄSACZA Z BIAŁO-CZERWONYM KRAWATEM: Ojeju, posadzi się później te parę drzew! O co tyle krzyku?

GŁOWA MŁODZIEŃCA W MUSZCE: Wszędzie musicie się wpieprzać z przychylaniem nieba na siłę, co? Myślicie, że bez tych waszych ustaw, rozporządzeń, inwestycji i planów naprawczych planeta przestanie się kręcić. Zostawmy tego orła tak jak jest! Jeśli będzie miał siłę, to sam wstanie, a jeśli nie, to trudno. Conan Barbarzyńca powiedział kiedyś do swych towarzyszy, że jeśli nie będzie w stanie wstać o własnych siłach, to mają go zostawić na śmierć!

GŁOWA KOBIETY Z CZERWONYM KRAWATEM: Och, wy sami jesteście jak barbarzyńcy!

GŁOWA MŁODZIEŃCA W MUSZCE: Domagacie się ciągle wolności we wszystkim, no to teraz macie okazję ją dać. Zostawmy go, nie wpieprzajmy się. Ta wasza sprawiedliwa społecznie pomoc przez lata nic nam dobrego nie przyniosła, więc może najlepiej jest po prostu nie przeszkadzać. Niech sam się podniesie.

GŁOWA KOBIETY Z CZERWONYM KRAWATEM: A może zdejmijmy mu chociaż tę koronę? Na co mu ona? Przecież to przeżytek i tylko zbędny ciężar. Bez niej będzie lżej…

GŁOWA WĄSACZA Z BIAŁO-CZERWONYM KRAWATEM (nagle poczerwieniały na twarzy): Po moim trupie! Od małego ją nosił i pozostanie w niej zawsze! To twoi dziadowie już raz mu…

GŁOWA KOBIETY Z CZERWONYM KRAWATEM (ugodowo): Dobrze, dobrze, chciałam tylko pomóc…

GŁOWA MŁODZIEŃCA W MUSZCE: Błagam, nie zaczynajcie! Zaraz znów będziecie cofać się o dziesięciolecia i prześwietlać, kto był czyim dziadkiem, kto co podpisał i kto kogo przywiózł motorówką. Zdecydujmy się wreszcie, co zrobimy – tu i teraz.

Przez chwilę trwa milczenie. Głowy spoglądają po sobie.

GŁOWA KOBIETY Z CZERWONYM KRAWATEM: Hm… No, tego…

GŁOWA WĄSACZA Z BIAŁO-CZERWONYM KRAWATEM (wciąż wzburzony): Tego, tego! Nic nie zrobimy, bo jak mamy zrobić? Jesteśmy tylko latającymi głowami i możemy jedynie gadać.

Głowy jeszcze przez chwilę kiwają się smętnie, po czym odlatują. Mariusz K. zostaje sam z wciąż miotającym się bezradnie orłem. Uważając, by nie ubrudzić bosych stóp w rozlanej krwi, bierze rozbieg i przeskakuje nad rozciągniętym skrzydłem ptaka, a potem puszcza się biegiem w kierunku następnego korytarza…

Kurtyna w dół!

Zasapany Mariusz, wyplątawszy się jakoś spod czerwonej tkaniny opadającej kurtyny, opuścił hol i zamknął za sobą drzwi. W pustce kolejnego linoleumowego traktu poczuł się zbędny i zapomniany jak niedojedzony kebab porzucony sobotnim bladym świtem na przystanku autobusowym w centrum miasta przez nieważkiego uczestnika klubowej imprezy. Dokąd miałby się udać? Wszystko w tym miejscu było traumatyczne, nawet – a może szczególnie – mający ze swej natury koić nerwy ogród, nawet kontenery na śmieci, nawet świetlica… Właśnie, świetlica! – wykrzyknął w duchu, bo na głos nie ośmielił się. Przecież to tam właśnie poznał Klaudynę. Tylko to pomieszczenie zawierało w sobie pierwiastek subiektywnego dobra – subiektywnego, bowiem i tam straszyła odłażąca farba i wszechobecna zieleń wytartej tysiącem par laczków podłogi wraz z zaklętą wewnątrz psychiczną energią szurających po niej przez lata ludzkich istnień.

Żwawo ruszył po schodach. Przyhamował nieco na półpiętrze, o mało nie nadepnąwszy na straszącą tam od lat plamę pleśni. Przez chwilę zadumał się nad jej genezą, nie był to wszak w żadnym razie objaw niedbalstwa czy też braku odpowiedniej troski o czystość ze strony szpitala. W ucieleśniającym siłę i porządek gmachu niczego nie pozostawiono przypadkowi, nawet ta plama nie była dziełem chaosu. Któż to lata temu idąc po tych schodach, spożywał jogurt i dopuścił się ubrudzenia nim podłogi półpiętra – to już na zawsze pozostanie tajemnicą. Ważniejsze jednak od tożsamości tej zdemoralizowanej w stopniu znacznym osoby były konsekwencje jej czynu – reperkusje nawet, rzec by się chciało. Otóż plama ta powstała dokładnie pośrodku półpiętra, na niematerialnej linii granicznej oddzielającej podległy służbowo teren sprzątaczki z piętra od obszaru wyznaczonego dla tej z parteru. Rozgorzał zatem spór kompetencyjny i graniczny zarazem, choć w przeciwieństwie do innych tego typu tutaj nie spierano się, do kogo należy ów sporny punkt, ale do kogo on NIE należy. Konsekwencje zerwanych rokowań były dwie: poprzysięgnięcie wieczystej wrogości między obiema kobietami oraz pozostawienie sprawy plamy po jogurcie bez dalszego biegu, co spowodowało, że nieznosząca próżni natura bezzwłocznie objęła ją w posiadanie. Stan ten trwał po dziś dzień i w ocenie Mariusza stanowił bezapelacyjny przykład niezłomnej walki obu skonfliktowanych stron o nienaruszanie swych praw pracowniczych poprzez bezumowne i arbitralne powiększanie podległego służbowo rejonu bez proporcjonalnego zwiększenia wynagrodzenia.

Na piętrze K. pobiegł dalej, uśmiechając się do swych myśli. Tak, w świetlicy znajdzie ukojenie. Tam od zawsze unosiło się broniące przed czyhającym wokół chaosem, eteryczne tchnienie normalności. Niemal już czuł jego powiew na twarzy, gdy otwierał dobrze znane drzwi, lecz sekundę później, owszem, uderzył go pęd powietrza, całkiem jednakże innego rodzaju. Nie więcej niż pięć centymetrów ponad głową Mariusza przeleciało ze złowrogim szumem wyglądające na skradzione z pobliskiej szkoły podstawowej krzesło. Usłyszał tylko, jak z hukiem roztrzaskuje się o ścianę korytarza z tyłu, ale nawet tam nie spojrzał, porażony dogłębnie widokiem wydarzeń rozgrywających się w świetlicy.

Najbardziej porażający efekt spowodował bijący go niewidzialną pięścią hałas, który natężeniem swym mógłby z powodzeniem konkurować z małpiarnią w okresie godowym. Bitwa bowiem trwała tam bez pardonu, a właściwie dopiero preludium walki wręcz – swoisty bojowy taniec Maorysów, tyle że białych i odzianych w szpitalne pidżamy. Uzbrojenie dwóch ewidentnie skonfliktowanych grup stanowiły amputowane krzesłom nogi, fragmenty roztrzaskanych stołowych blatów, jeden zaś z walczących gniewnie wymachiwał zazwyczaj wiszącą na ścianie przy drzwiach korkową tablicą, na której zszokowany Mariusz dostrzegł uczepiony niej ostatkiem sił świstek papieru z napisem: Dziś jest pierwszy dzień reszty Twojego życia!

Jeżeli tak miała owa reszta wyglądać, to wzorem śpiewającej Anny Marii Jopek, K. gwałtownie zapragnął wysiąść.

Jakby jakimś cudem usłyszeli tę myśl, nagle oczy wszystkich awanturników spoczęły na nim.

– To on! – krzyknął któryś.

– Tak, to właśnie ten! Na niego czekamy! – dorzucił inny.

I nagle wszyscy naraz rzucili się na Mariusza.

Jego wrzask przepadł w ogólnej wrzawie. Nie bacząc na stawiany chaotycznie opór, ktoś odebrał mu ściskanego w dłoni „tulipana”; pochwycono go za ręce i nogi. Sparaliżowany gwałtownym zajściem umysł K. zrejterował gdzieś wgłąb czaszki, przez co nie od razu zrozumiał, że wcale nie chcą rozerwać go na kawałki, a ich krzyki bynajmniej nie krwi się domagały. Wiwatujący tłum uniósł Mariusza, podrzucił kilka razy w powietrzu z gromkimi okrzykami na jego cześć, a następnie postawił na jednym z pokancerowanych podczas rozruchów stołów. Stoły te i krzesła – litościwie nierozczłonkowane celem wykorzystania ich w charakterze oręża – stały dokładnie pośrodku sali, ustawione jako rozdzielająca zantagonizowane watahy barykada.

– Ty rozsądź, o mądry! – przemówił tłumnie zgromadzony po obu stronach zapory lud. – Rozwiąż nasz spór! Tylko na ciebie możemy liczyć.

– A w czym rzecz? – spytał stojący dość niepewnie, bo na stole chyboczącym się z powodu przykrótkawej jednej nogi, Mariusz, kiedy wyszedł już z trybu walki o przetrwanie i odzyskał wyższe funkcje poznawcze.

W nagle zapadłej nabożnej ciszy dziesiątki palców uniosły się, jak na komendę, wskazując coś ponad jego ramieniem. We wskazanym miejscu na ścianie, dokładnie nad barykadą K. ujrzał zawieszony tam telewizor.

– Zdecyduj, Mariuszu K., i poprowadź nas!

Tym sposobem obsadzony w historycznej roli nowego Lenina dla ludu pacjenckiego sal i świetlicy, stał Mariusz ponad tłumem i dumał, co tu począć. W przeciągu kilku sekund owego dumania, gdy napięta cisza dokoła zdawała się stopniowo nabierać fizycznego ciężaru, K. zdołał wykoncypować tylko tyle, iż wszystkie te znane mu obsadzane w historycznych rolach postacie nie słyną bynajmniej z dogłębnego namysłu, raczej posiadając od razu gotowe do wykorzystania recepty oraz legendarne już szuflady pełne projektów ustaw. Czyniąc zatem to, co w jego mniemaniu oczekiwano, wziął do ręki spoczywającego obok odbiornika pilota i przemówił władczym głosem.

– To wy powinniście go otrzymać!

Słów tych nie skierował do nikogo konkretnego, albowiem spojrzał wtenczas na przeciwległą ścianę, dumnie wyprostowany, jak na wodza rewolucji przystało. Deklasująca małpiarnię erupcja wrzasku nastąpiła natychmiast, jakby wrzucił mentosa do butelki coli.

– Na reszcie koniec dyktatury! – zawyła lewa strona sali.

– Wreszcie będzie porządek! Precz z tą anarchią! – zawtórowała prawa strona.

– Szpital nie będzie nas dłużej niewolił! Sami o sobie zdecydujemy – nie ustępowali Lewi.

– Bez nadzoru szpitala wszystko się zawali! Jego światłe kierownictwo jest dla nas jedyną właściwą drogą! – zareplikowali Prawi.

– I dokąd nas ta droga doprowadziła? Zdychamy tu pod białym butem lekarzy! Żyjemy pod ich dyktando. Uważają nas za swoją własność.

– Wcale nie! Opiekują się nami najlepiej, jak umieją.

Słowna wymiana postępowała, zawzięta i pozbawiona kompromisów, aż nawet zapomniano o Mariuszu. On sam jednakże z niewysłowionym żalem porzucił już chęć przebywania w świetlicy, wobec panujących w niej wysoce niesprzyjających warunków – musiał zatem jakoś rozwiązać problem władztwa nad pilotem od telewizora, aby pozwolono mu ujść z życiem z tego pomieszczenia.

– A kto powiedział, że musicie siedzieć tutaj? – zawołał donośnym głosem, a uwaga sali znów skupiła się na jego osobie. – Poza świetlicą też istnieje świat. Patrzcie!

Zeskoczył ze stołu i pobiegł otworzyć drzwi.

– Wyjdźcie, żyjcie po swojemu! Urządźcie swoje życie na nowo, samodzielnie, bez niczyjego nadzoru! Zostańcie jego panami, odważnie wyjdźcie naprzeciw jego wyzwaniom; czerpcie z niego pełnymi garściami i budujcie własną przyszłość bez pomocy innych, abyście pewnego dnia mogli rzec do siebie: Ja to wszystko zbudowałem, jestem w tym miejscu dzięki sobie! Nieraz błądziłem, nieraz żałowałem podjętych decyzji, ale wszystkie one były tylko moje. Ponieważ jestem WOLNYM CZŁOWIEKIEM!

Odpowiedzią na afektowaną przemowę K. była głucha cisza, którą ocenił jako obiecującą, gdyż sugerującą namysł. A pojawienie się namysłu to już duży sukces.

– Mamy tak po prostu… wyjść? – zapytał ktoś nieśmiało.

– O, tak! – Mariusz jeszcze szerzej otworzył drzwi.

Zaraz odezwały się inne głosy.

– Ale… tam na zewnątrz nie będzie stale obiadów o 13:30?

– No i będziemy musieli sami prać pidżamy oraz pościele.

– A leków nie przyniesie ta biuściasta siostra z piątki. Kto mi je poda, jak już będę stary?

– I kto zamiecie podłogi?

–  Aż tak źle tutaj nie jest, nie przesadzajmy…

– Właśnie. Po co od razu tak gwałtownie? Szpital przecież wie, co dla nas dobre.

– Może nie wszystko jest doskonałe. Wczorajsze ziemniaki, dla przykładu, były odrobinę niedogotowane… No ale jakieś były!

– Tam, na zewnątrz to nic nie wiadomo. Różne rzeczy się dzieją.

– Tutaj przynajmniej nie trzeba się martwić…

Z każdym kolejnym słowem gniew narastał w duszy Mariusza szybciej niż wartość długu publicznego Rzeczypospolitej. Tak się odpłacają jemu, przywódcy?! Chciał ofiarować im rzecz najcenniejszą, ale prawda to jednak, z dawna już wypowiedziana, że pereł przed wieprze się nie rzuca. Wobec powyższego zamiast pereł, z gniewnym okrzykiem rzucił na barykadę pilota od telewizora.

Przerwane pojawieniem się K. pandemonium ponownie rozpętało się w sali świetlicy, dając mu możliwość bezpiecznego jej opuszczenia, bowiem wszyscy skoczyli do bitwy o wymarzony skarb.

Mariusz pędził korytarzem. Brudne linoleum migało mu pod stopami jak pasy jezdni pod odjeżdżającą ku niepewnej przyszłości Sarah Connor. On także był zdania, że przeznaczenia nie ma; jego losu nie pisał przecież jakiś niespełniony amator, przelewający swe wypaczone myśli na klawiaturę starego komputera wśród ciasnoty zagraconego pokoju. To K. sam sobą władał.

– I niechby nawet przez ogród! – zakrzyknął do niewzruszonych ścian. – Wychodzę stąd. Teraz!

Żałując tylko, że swego wiernego „tulipana” utracił podczas zamieszania w świetlicy, dobiegł do drzwi ewakuacyjnych i naparł na nie całą mocą.

Porażająca oczy jasność otoczyła Mariusza K., gdy z niewzruszoną odwagą opuszczał mury szpitala. Zawzięcie prący naprzód, nie zauważył, jak ze schowka na mopy po drugiej stronie korytarza wyszli Maurycy, G., Klawisz oraz Wołek i z uwagą obserwowali jego poczynania.

Ciąg dalszy niestety nastąpi!

4 myśli na temat “Przygody Mariusza K. (22)

  1. To jeden z najlepiej napisanych przez Ciebie tekstów. Co do treści można mieć różne zdania: od chaosu począwszy, a na polityce skończywszy. Ale pomieszanie tego wszystkiego robi duże wrażenie, nawet jeśli nie do końca zrozumiane.
    Całość przypomniała mi połączenie Vonneguta, Keseya i pewnie jeszcze kogoś. Bardzo lubię Vonneguta i może dlatego tak bardzo spodobało mi się poplątanie wątków. Ale oprócz samych wątków bardzo świetnie budujesz zdania, nie stosujesz prostych opisów, a czasem jedno słowo opisujesz kilkoma, co bardzo, ale to bardzo pasuje do treści – nawet nie do końca zrozumiałej.

    Ale trafiło sie takie zdanie:
    – A w czym rzecz? – spytał stojący dość niepewnie, bo na stole chyboczącym się z powodu przykrótkawej jednej nogi Mariusz, kiedy wyszedł już z trybu walki o przetrwanie i odzyskał wyższe funkcje poznawcze.
    Musiałem przeczytać je trzykrotnie, aby zrozumieć. Po pierwsze brak przecinka po „nogi”, co utrudnia zrozumienie, a po drugie, dla zrozumienia łatwiejszego można by rozbić to zdanie na dwa prostsze. Ale rozumiem, że taka koncepcja.

    Tak że miło Cię czytać po dłuższej przerwie. Dobrze Ci to — mam wrażenie — zrobiło.

    Pozdrość.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Antoni,

      dzięki za przeczytanie i ocenienie. Rzeczywiście ten „Mariusz” wyszedł bardziej surrealistyczny niż poprzednie części serii. Będzie jeszcze jeden w tym tonie, zgodnie z zapowiedzią w końcówce, żeby domknąć wątek introspektywnej podróży głównego bohatera.

      Vonneguta nie czytałem i z opisów jego twórczości sądzę, że nie jest to człowiek z mojej bajki. Ale rozejrzę się w bibliotece za jakąś jego książką, bo może to być ciekawe doświadczenie. Może coś polecisz?

      Słusznie zauważyłeś, że stałą częścią „Przygód…” są przyciężkawe, wielokrotnie złożone i często ryzykowne zdania. I z tym wskazanym chyba rzeczywiście przekombinowałem, he he. Co do treści, to jak zwykle przemyciłem kilka tematów do przemyślenia, nieco aluzji i trochę szczegółów inspirowanych prawdziwymi zdarzeniami. Faktycznie nie wszystko może być zrozumiałe, bo odwoływałem się miejscami do poprzednich, starych części cyklu.

      Pozdrawiam również!

      Polubienie

  2. Przyznaję, że dawno nie czytałam Zsypowych Zapisków. Co więcej, nie sprawiły mi radości reklamy na głównej stronie, ale domyślam się, że tak być musi. Za to treść!!!!! (TREŚĆ przez duże T! ) sprawiła mi tyle radości, że zapomniałam o mankamentach współczesnego internetowego świata. Zdecydowanie wróciłeś do formy pisarskiej i czekam na więcej.

    *Stety

    Ściskam!

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Gabriel Dobosz Anuluj pisanie odpowiedzi